Sabina i Czesław Sierpińscy - 70 lat małżeństwa
Sabina i Czesław Sierpińscy, wieloletni mieszkańcy Józefowa obchodzili niedawno uroczyście 70. rocznicę ślubu. Małżonkowie postanowili podzielić się z mieszkańcami historią swojego małżeństwa oraz wspomnieniami Józefowa na przestrzeni kilku dziesięcioleci.
Jak się zaczyna Wasza historia?
Pani Sabina: Ja jestem otwocczanką, mój mąż pochodzi stąd, z Józefowa. Poznaliśmy się na dechach…
Dechach?
Pan Czesław: Przy straży pożarnej, tu gdzie dzisiaj jest księgarnia, robili słynne dechy, czyli potańcówki – imprezy.
Sabina: Ja przyjechałam z całą ferajną z Otwocka. W pewnym momencie musiałam wyjść, a on czatował przy wyjściu na dziewczyny. Przecież były z innej parafii, to trzeba je było łowić. Czesław zastawił mi drogę i mówi „proszę panią, bilecik proszę”. A ja mu odpowiedziałam „proszę pana, ja jestem bez biletu” (śmiech). Potem się do tańca poprosiliśmy. I on mnie później szukał przez kolegów, nastawił, ich, żeby sprawdzali czy jestem w domu. Jak znowu pojechałam na dechy na wiosnę to już nie odpuścił. Zaiskrzyło i tak iskrzy do dziś.
Gdzie Pan wtedy mieszkał?
Czesław: Tutaj (rozmowa odbywa się w domu przy ul. Brzozowej). Rodzice wybudowali mały domek, a potem dobudowywali po pokoiku z kuchnią i wynajmowali na letnisko.
Kiedy wzięli Państwo ślub?
Sabina: Niedługo później. Przed ślubem znaliśmy się niespełna rok. Wtedy trzeba było brać najpierw cywilny, później kościelny. Poczekaliśmy do moich 18 urodzin i natychmiast wzięliśmy ślub cywilny - 7 września 1949 r. w urzędzie w Otwocku. Do ślubu jechaliśmy pierwszą taksówką w Józefowie - nazywała się Jedynka. Pozostali goście jechali dorożkami. A kościelny ślub braliśmy 7 października, tu, w Józefowie. Udzielał go nam ksiądz Malinowski. On działał przy naszym księdzu proboszczu, a potem poszedł na Błota i tam wybudował kościół.
A wesele? Przyjęcie?
Sabina: Tutaj mieliśmy. Furtka była wtedy zamknięta…
Czesław: Sabcia, wtedy jeszcze nie było furtki.
Sabina: Była.
Czesław: Dopiero na ślubie Jacka była.
Sabina: A ja wiem, że była, bo pamiętam jak Twój brat Wojtuś stanął przy furtce i wołał „a kto tam się żeni”.
Czesław: Ale to było na ślubie Jacka
Sabina: To nie jest istotne.
I gdzie Państwo zamieszkali?
Sabina: W Józefowie. Moja teściowa pokazała mi swój dom i powiedziała: „tutaj jest twoje miejsce”. Przy czym tuż po ślubie mąż musiał iść w kamasze na 4 lata. 21-latkowie szli do wojska, on miał 21 lat i tyle, musiał iść. A ja urodziłam pierwszego syna – Jacka.
Jak często się widywaliście?
Czesław: Dosyć często - raz na miesiąc, raz na dwa miesiące. W wojsku byłem we Wrocławiu. To była okręgowa stacja obsługi samochodów, a ja jestem z tej branży, jestem samochodziarzem. Moim dowódcą był młody człowiek z frontu, dorobił się gwiazdek. Też był młodym małżonkiem, mieli małe dziecko i dzięki temu miałem zrozumienie i układ z kierownictwem. Jak im powiedziałem, że muszę jechać do domu, to mnie puszczali. Czasem żona do mnie przyjeżdżała na kilka dni.
A po wojsku?
Sabina: Jak mąż wrócił z wojska to pracował w zakładach remontu maszyn budowalnych w Warszawie. Jak to się nazywa?
Czesław: BUMAR.
A potem przeszedł Pan do policji?
Czesław: Tak. Wielu mężów koleżanek żony pracowało w policji, ówczesnej milicji. Sabina wierciła mi dziury w głowie żebym tam się zgłosił. Ja szykowałem się na taksówkarza, chiałem odejść z BUMARU, postawić tu w Józefowie domek. Kupiłem nawet samochód, ale w końcu uległem namowie żony i złożyłem podanie do milicji. Po 2-3 miesiącach przysłali mi zawiadomienie żebym się zgłosił do komendy. W 1960 r. zostałem milicjantem. Pracowałem na Waliców w drogówce.
Sabina: Ciężka praca, bo pracował przy wypadkach.
Czesław: Tak, tylko przez pierwsze 3 lata na skrzyżowaniu, a potem przez jakieś 30 lat przy wypadkach drogowych. Naoglądałem się wielu przykrych obrazów. To są ludzkie nieszczęścia. Stłuczki, ale i wypadki śmiertelne.
Sabina: Kochana, on raz po wypadku nie mógł jeść przez 2 tygodnie. Taka to właśnie praca była.
Czy Pani pracowała?
Sabina: Ja jeszcze będąc panienką, bez męża, to chodziłam na te dechy albo pod figurki gdzie śpiewaliśmy całe majówki – np. nad Świdrem były kapliczki i tam się śpiewało. Tam zresztą też urządzali dechy, to były Świdry Wielkie. I idziemy tam sobie kiedyś z koleżankami, patrzymy, a tam pod jedną posesję podjeżdżają eleganckie wozy. Zapytałyśmy co tu się dzieje, a panowie odpowiedzieli, że tu powstanie dom dziecka, Konopniczanka. Dzisiaj jest tam Straż Pożarna. Do tego domu dziecka szły dzieci z Warszawy i ze wszystkich kątów, nie tylko nasze polskie, ale wszystkie, którym rodzice na wojnie poginęli. I panowie powiedzieli nam wtedy, że potrzeba ludzi do pracy. I pracowałam w tej Konopniczance, miałam bardzo blisko, bo mieszkałam na Kresach. Jakoś się żyło tym dzieciom w domu dziecka. Kierownika nazywały tatą, kierowniczkę mamą, a my wszystkie byłyśmy ciociami. UNRRA dawała fanty, pyszne mleko w proszku. Dzieci miały białą kawę jak szły do szkoły i chleb z marmoladą. Ja pracowałam tam jako kelnerka. Potem dom dziecka przeszedł za Wisłę, do Konstancina, a ten zlikwidowali…
Czesław: Sabcia, ale to nie ma związku z nami.
Sabina: Ale nie o to chodzi.
Czesław: Ale zabieramy pani czas
Sabina: Nie szkodzi, niech sobie posłucha. W każdym razie jak się poznaliśmy, to jak byłam w Konopniczance. A później, jak miałam pierwsze dziecko, to pracowałam u Szpotańskiego. Postawili mnie na elektrykę, robiłam im bardzo pięknie różne aparaty elektryczne i trochę sobie dorabiałam. I jakoś się żyło. Potem pracowałam w spółdzielni Jersey w Warszawie, mieliśmy biuro i skład wełny przy ul. Widok. Tyle, że żaden z moich synów nie chciał iść do przedszkola tylko w domu z mamusią, więc ja też musiałam być w domu. I kupiłam sobie maszynę dziewiarską i szyłam w domu.
A mają Państwo trzech synów?
Sabina: Tak. A brat Czesława miał trzy córki. Ja synów rodziłam co 4 lata: najpierw Jacka, potem Rysia i Bogunia. Od nich mamy 7 wnuków – 4 chłopaków i 3 dziewczyny, Luiza, Marek, Paweł, Daniel, Mikołaj, Klaudia, Monika. I 12 prawnuków, w wieku od roku do 18 lat.
Imprezy rodzinne są zatem spore?
Sabina: Na przykład 60-lecie ślubu dzieci wyprawiły nam na Mazurach. Syn ma tam zajazd. Dzieci wynajęły autokar, który zabrał stąd gości i zawiózł na Mazury. W sumie było ponad 60 osób.
Sierpińscy to bardzo popularne i znane nazwisko w naszym mieście. Jaki był początek Sierpińskich w Józefowie?
Czesław: Sierpińscy przyszli tu z lubelskiego. Było dwóch braci, jeden zatrzymał się tu, a drugi po drugiej stronie Wisły, w okolicach Pruszkowa, ale ostatecznie też zamieszkał tutaj. Sierpińscy założyli tu pierwszy urząd, pierwszym wójtem w Józefowie był Sierpiński - jakiś mój przodek. Ja dociekałem kiedyś z ojcem Julka Sierpińskiego, który tu taksówkował i próbowaliśmy dociec pochodzenie wszystkich Sierpińskich z Józefowa. To wszystko musi być rodzina.
Ale Państwo nie mieszkali w Józefowie przez całe życie?
Czesław: Nie. W 1971 roku wyprowadziliśmy się do Warszawy gdzie mieszkaliśmy przez 30 lat. A dom w Józefowie traktowaliśmy jako odskocznię.
Sabina: Ja przyjeżdżałam tutaj jak dzieci zadzwoniły, bo chowałam wnuki.
Czesław: Kiedy wiek się zbliżał postanowiłem, że wrócę do Józefowa. Najpierw zrobiliśmy tylko to (pokazuje fragment domu), tam była werandka, tu był garaż na samochód, a potem adaptowałem na sypialnię. Na stałe mieszkamy tu z powrotem chyba od 2007 roku. I żyjemy sobie jak królowie.
Co Waszym zdaniem najbardziej zmieniło się w Józefowie przez te kilkadziesiąt lat?
Sabina: Kiedyś było tak, że od Wisły ludzie szli do pociągu przez nasze podwórko. Wszyscy się wtedy znali, nie ogradzaliśmy się. Teraz wszędzie są wysokie płoty. A wtedy było tylko parę drewnianych domków, żadnych ogrodzeń, pola.
Czesław: Jak sąsiad szedł do pracy i mnie nie widział, a widział u mnie światło, to pukał żeby sprawdzić czy nie zaspałem.
Sabina: Wszystko było nieutwardzone. Chodziło się po piachu po kolana. Jak przejechał wóz strażacki to robiło się wygodniej, bo można było iść po koleinach.
Czesław: Tam był majątek sędziego Wyganowskiego. Te ugory były poorane w 3,5 metrowe garbate pólka. Później zasadzili sadzonki, geodeci porozdzielali to na ulice, poszczególne kawałki ziemi, ludzie powykupowali i dzisiaj mamy osiedla.
Gdzie się chodziło się na zakupy?
Sabina: Jan Daniel miał budę, zieleniak. Jechał raniutko do Otwocka i przywoził nam cały samochód produktów - kapustę buraki, wszystko – jak we wsi. Tylko trzeba było iść rano, bo później już nic nie zostawało.
Czesław: W zieleniaku było wszystko oprócz alkoholu. Pod bufetem Daniel miał kaszanki i kawałki, bo ludzie po domach robili i kurę i kurczaki. Jan Daniel był sąsiadem. Był w tej samej grupie AK Okrzei co mój brat Józef. A Jedyny sklep przy kolei, tu gdzie jest teraz urząd, prowadził pan Szponer. Spożywczy, mydło i bielidło.
Czy był czas na rozrywkę? Co robiło się w Józefowie w wolnym czasie?
Sabina: Jak wracałam z pracy to najpierw dom. Czterech chłopów, a ja jedna. Jak się przy tych czterech panach 2 godziny na dobę przespałam, to było już coś. Jak pracowałam na maszynie dziewiarskiej w domu, to już mnie któryś ciągnął za rękaw nad Świder. Bo Świder mamy na końcu naszej ulicy i tam spędzało się wolny czas.
A co się nie zmieniło?
Czesław: Wciąż stoją świdermajery. I nawet jak ludzie budują nowe, to też w tym stylu, bo chcą ten styl utrzymać.
Jak się wam tu mieszka?
Czesław: Raj na ziemi. Do 2020 roku mam prawo jazdy czynne i jeździmy sobie do sklepu, czy coś załatwić. Mam 91 lat i myślę, że już sobie nie będę prawa jazdy przedłużał. Ale żeby dalej jakoś się poruszać to...
Sabina: …hulajnogę sobie kupi.
Czesław: Wózek akumulatorowy sobie kupię. Na to nie potrzeba prawa jazdy.
A tak, to żyjemy sobie jak królowie.
(UM Józefów)