Wspomnienia z Sahary
Dariusz Wojda, mieszkaniec Józefowa, który w ubiegłym roku z sukcesem ukończył bieg Ultra Mirage - 100 km przez pustynię opowiada o tym niezwykłym doświadczeniu, pokonywaniu własnych słabości i o wsparciu, jakie uzyskał od mieszkańców Józefowa.
Jozefow.pl: Gratulujemy niesamowitego wyniku. Mieszkańcy Józefowa trzymali za Ciebie kciuki.
Dariusz Wojda: Wiem o tym, cały czas o tym pamiętałem i przez to wiedziałem, że nie mogę odpuścić Nawet w najgorszych chwilach, kiedy już chciałem odpuścić, zwolnić, iść czy dłużej odpoczywać, mówiłem sobie „teraz to już nie możesz”.
Jozefow.pl: Jak wyglądały ostatnie dni przed biegiem? Jak minęła podróż do Tunezji?
DW: Bieg zaczynał się w sobotę o 7:00 rano. Zgodnie z planem, po locie z przesiadką w Paryżu i podróżą autokarem z Tunisu do Tozeur w hotelu miałem być w czwartek wieczorem. Czwartkowa noc, piątek i następna noc miały być w pełni poświęcone na odpoczynek przed biegiem. Tymczasem, na skutek opóźnienia wylotu z Warszawy ze względu na mgłę, wszystko się posypało i zamiast 11-12 godzin podróżowaliśmy 36. W hotelu w Tunisie wylądowaliśmy o 3 nad ranem, co mocno zaburzyło regenerację, a przede mną była jeszcze podróż 6 godzinna autokarem do docelowego miejsca czyli Touzer w głębi Tunezji. Generalnie podróż masakra, bez szans na odpoczynek i normalne jedzenie. Przez to że prawie cały dzień spędziliśmy na lotnisku Charles de Gaulle, jedzenie opierało się na fast foodach. Lipa.
Jozefow.pl: Jak wygląda ekwipunek uczestnika Ultra Mirage?
DW: Mój plecak z zawartością ważył 5 kg. Miałem 2,5 l płynów, 1 l odżywek, 2 latarki, power bank, kamerę GoPro, dwa telefony komórkowe i zapasową koszulkę startową.
Jozefow.pl: Opowiedz o samym biegu – 100 km przez pustynię to nie są wymarzone warunki do biegania. Kiedy pojawił się pierwszy kryzys?
DW: Pierwsze 30 km biegłem razem czyli z kolegą, który namówił mnie na bieg – Piotrem Rogórzem, potem odstęp między nami był coraz większy i rozpoczęła się samotna walka ze słońcem i piachem. Pierwszy przystanek był po 19 km, potem kolejne co 15 km. Na przystankach podawano wodę i ciepłą coca colę. Ktoś z obsługi oblewał nas wodą, ale przez wysoką temperaturę na pustyni ta woda absolutnie nie chłodziła. To tak, jakby ktoś w saunie polewał się wodą o temperaturze wnętrza. Do jedzenia były słone orzeszki, daktyle i - ku mojemu zdziwieniu - słodkie babeczki czekoladowe. Generalnie jedzenie bardzo skąpe.
Było kilka kryzysów, głównie psychicznych, jeden poważny fizyczny. Gdy dowaliły 42 stopnie, tak około godziny 12.00, to ten stan temperaturowy utrzymywał się przez ponad 3h. Byłem w tym czasie już po ponad 5 godzinach biegu w pełnym słońcu i piachu, nastąpiło przegrzanie organizmu i czułem, że minuty dzielą mnie od udaru. Miałem już małe dreszcze więc zacząłem iść, musiałem się wyrównać oddechowo i obniżyć temperaturę ciała przez odpoczynek, czyli chód zamiast biegu. Trudno tak, przebywając cały czas na słońcu, które pali niemiłosiernie. I tu pomogły wcześniejsze treningi w saunie. Tam się nauczyłem wyrównywać, gdy już było ciężko, odzyskiwać siły, a że treningi wtedy miałem w 60 stopniach to i hart ciała był większy - więc poradziłem sobie. Wyrównałem się. Ale dużo nie brakowało abym po prostu, jak to się mówi, wykitował. Poza tym, że człowiek opada z sił, to przytłacza go piach – krajobraz w kółko jest właściwie taki sam, gdzie się nie obrócisz widzisz pustynię. Na horyzoncie nie ma nic innego, nie widzisz do czego biegniesz, nie mijasz punktów charakterystycznych. Nie wiesz gdzie jesteś, biegło się piaskową trasą z oznaczeniami, co kilkaset metrów. Mieliśmy GPSy dla bezpieczeństwa w przypadku zgubienia, ale jak się później okazało, mój szybko przestał wysyłać sygnały lokalizacyjne.
Jozefow.pl: Zepsuł Ci się GPS, wokół widać było tylko piach… łatwo się chyba w ten sposób zgubić na pustyni?
DW: Wbrew pozorom nie. Co 200-300 metrów ustawione były worki z piachem wyznaczające trasę. Były również ślady samochodu. Poza tym bieg był przygotowany naprawdę perfekcyjnie. To już trzecia edycja i organizatorzy świetnie sobie poradzili.
Po przebiegnięciu 50 km wiedziałem, że mam za sobą już połowę, ale też zdawałem sobie sprawę, że walka dopiero się zacznie. I faktycznie - po kilku minutach odpoczynku wybiegłem w dalszą trasą i zaczęła się miazga. Było po 13:00, słońce w pełni, miałem przegrzane ciało. Nie mogłem biec, więc szedłem. Naprawdę nie da się opisać tego ukropu, to niewyobrażalne. Wtedy już byłem sam, nie widziałem nikogo wokół, to była samotna walka. Następny punkt był dopiero za 15 km, a ja wiedziałem, że szybko go nie pokonam. Ten etap zajął mi aż 2,5 godziny. Kiedy czułem się jak chwilę przed udarem to zwalniałem i szedłem. Patelnia – pełne słońce i ukrop utrzymywały się do 16:00. To naprawdę ciężko sobie wyobrazić, przecież dla nas upał to 30*C. Było koszmarnie, ale do 65 km jakoś wytrwałem. W tym punkcie ludzie odpoczywali po 30-60 minut, ale ja ograniczałem się do maksymalnie 10 minut na przystankach. Z jednej strony byłem głodny, bo oprócz 3 słodkich babeczek nic nie jadłem, ale z drugiej – nie byłem w stanie zjeść nic więcej, bo to co było przygotowane nie wchodziło. Jedyny normalny, pełnowartościowy posiłek zjadłem o 4 rano przed biegiem. W trakcie biegu w zasadzie nie było co jeść. Babeczki, orzechy i daktyle.
W pewnym momencie pojawiły się wielbłądy. Dzikie wielbłądy. To było coś fascynującego. Środek pustyni, żadnej wody, roślin i one- wielbłądy. Ogólnie krajobraz nie robił wrażenia. Zamiast fascynować - dołował. Jedynym urozmaiceniem oprócz piachu były wielbłądy i jaszczurki. Za to początek trasy to magia – najpierw wschód słońca jakiego nigdy w życiu wcześniej nie widziałem, później bieg po dnie wyschniętego słonego jeziora, gdzie od czasu do czasu pojawiały się góry, które wcześniej, gdy była woda pewnie były wyspami.
Około 70 km pojawiły się pierwsze oznaki odwodnienia. Na 73 km zaczęły mnie boleć łydki. Nigdy wcześniej nie biegłem tak długo po piachu. Piasek na Saharze momentami był jak mąka, dostawał się przez każdą szczelinę w bucie. Musiałem go co chwilę wysypywać, co było dodatkowo męczące.
Po 16:00 nareszcie zrobiło się chłodniej, temperatura spadła do 36*C. Po 18:00 spadła jeszcze bardziej, już tylko do 32*C. Kolejny punkt był na 80 km, było jeszcze widno. Odpoczywałem tam bardzo krótko i zaraz wyruszyłem dalej żeby jak najdłużej móc korzystać ze światła dziennego. Zmrok zapadł ok. 19:00 – na 84 kilometrze. Nie było nic widać. Naprawdę czarna noc. Wyraźnie było czuć zapach wielbłądów. Ale zanim pojawiła się noc, był przepiękny zachód słońca, a raczej gigantyczna łuna na horyzoncie, jakby coś się paliło w oddali. To też było zjawiskowe.
Już po ciemku udało mi się wyprzedzić kilku zawodników. Potrzebowałem bodźców, bo było już zupełnie ciemno, widziałem tylko światełka od latarek. Był też moment, że niechcący zbiegłem z trasy i zegarek zaalarmował mnie, że zszedłem z tzw. kursu. Mała panika, ciemno i żadnych punktów charakterystycznych, które pomogłyby wrócić na trasę. Zegarek ma wgraną mapę, ale bez okularów nie widziałem tak drobnych szczegółów aby ułatwić sobie powrót na trasę. Trochę na czuja obrałem kierunek i po kilkuset metrach wbiłem we właściwe miejsce. Radocha ogromna bo już powoli zaczynałem panikować. Końcówka biegu strasznie się dłużyła, do tego zmienił się teren, pojawiły się kamienie – można było sobie skręcić kostkę. Na 97 km czułem już radość, że mam to, że udało mi się. Obejrzałem się za siebie i zobaczyłem las światełek, więc zacząłem biec jeszcze szybciej, żeby uciec zawodnikom będącym za mną. Nie zdawałem sobie sprawy na którym jestem miejscu, chciałem mieć dobry czas. Miałem ciche marzenie, żeby zmieścić się w 13 godzinach. Ale na końcówce biegu wiedziałem już, że nie ma szans na taki wynik.
Kilometr przed metą cały czas widziałem za sobą światełka innych biegaczy. Wtedy już szaleńczo biegłem. 500 metrów przed końcem nadal nie było widać mety, już myślałem, że zgubiłem drogę. 200 metrów przed metą organizatorzy odpalili syrenę. Wtedy obejrzałem się za siebie i zobaczyłem ciemność, żadnych zawodników i żadnych światełek. Wtedy spokojnie się zatrzymałem, wyjąłem flagę Polski i wbiegłem na metę. To było niesamowite uczucie, nie da się tego opisać. Czas – 14 godzin 6 minut, 18. zawodnik na mecie ze 169 którzy wystartowali. A warto dodać, że 51 zawodników nie ukończyło tego biegu. No i frajda bo byłem 9 zawodnikiem z Europy, a co najbardziej satysfakcjonujące – pierwszym Polakiem w historii, który ukończył bieg 100km po pustyni jednego dnia.
Kolega, Piotr Rogórz też dobiegł cały i zdrowy na metę, tak więc dwóch Polaków w komplecie stawiło się na mecie.
Najlepsze jest to, że następny zawodnik wbiegł na metę 15 minut po mnie, kolejny jeszcze później, co oznacza, że nikt mnie nie gonił, nie było za mną żadnych światełek. Ewidentnie ze zmęczenia miałem małe halucynacje.
Jozefow.pl: Skąd wiedziałeś jak się przygotować do tego morderczego biegu?
DW: Spotkałem się z Patrycją Bereznowską, która jest najlepszą ultramaratonką na świecie. Brała udział w Badwater – to jest bieg rozgrywany w USA, w Dolinie Śmierci, 217 km po asfalcie z dużą różnicą wysokości - trasa biegnie na przemian w górę i w dół. Temperatura przekracza tam 50*C. Patrycja powiedziała mi jak się przygotować. Gdyby nie jej wskazówki nie ukończyłbym biegu. To ona podpowiedziała mi, żebym trenował w saunie. Po pierwszym takim treningu w 60*C prawie mnie z tej sauny wynieśli. Stałem 10 minut pod zimną wodą i nie mogłem się schłodzić. Tak prawdę mówiąc jej rady, wskazówki uratowały mi życie bo pewnie ambicja podczas biegu przegrałaby z przegrzaniem. A tak, udało mi się.
Co Cię najbardziej zaskoczyło w Ultra Mirage?
Wbrew pozorom nie tak wiele. Analizowałem wcześniej ten bieg, każdy odcinek, każdy możliwy problem. W sumie zaskoczyło mnie głównie to, że kiedy później oglądałem zdjęcia widziałem wiele pięknych rzeczy, których nie zauważałem w trakcie biegu. Zaskoczyła mnie bardzo moja wytrzymałość podczas przebywania na słońcu podczas wysiłku. Dzień wcześniej w ośrodku hotelowym nie byłem w stanie wytrzymać 5 minut na otwartej przestrzeni. A tu proszę, wola walki zrobiła swoje. Umysł wyzwala w nas ogromne pokłady sił.
O czym myślałeś podczas biegu?
Myślałem, że będę analizował życie, miał różne refleksje, ale nie. Byłem skupiony tylko na biegu i jego odcinkach – kolejne etapy to były takie kamienie milowe, nagrody. To był pierwszy mój bieg, który nie był tylko dla mnie, bo zrobiłem przed nim dużo szumu wokół swojego udziału i nie mogłem zawieść. Ta mobilizacja była tak silna, że bałem się jedynie, że mogę przegiąć w druga stronę. Bo w biegach jest tak, że biegnie się także głową. Złamana kostka potrafi w ogóle nie boleć, inne problemy zdrowotne stają się nieważne. To jest niebezpieczne, bo jeśli się przegrzejesz to po prostu padniesz. Miałem z tyłu głowy, że cała moja kampania związana z tym biegiem była rozdmuchana do granic możliwości w jednym celu - aby zebrać jak najwięcej pieniędzy dla Polskiej Akcji Humanitarnej. Nie była to moja próżność, karmienie ego. Mówiłem każdemu komu mogłem o tym biegu, aby móc zbierać pieniądze. Wcześniejsze swoje też niełatwe wykony zrobiłem w milczeniu społecznym, bez szumu - choćby 120km we włoskich Dolomitach, gdzie trzy razy wbiegało się na 2500m, a różnice temperatur wahały się między minus 1 a plus 30 na nizinnych terenach gdzie zbiegaliśmy.
Jak długo dochodziłeś do siebie po tym biegu?
W zasadzie nie miałem problemu z bolesnością nóg. Zmęczone i tyle. Obyło się też bez kontuzji. Tydzień później zrobiłem 10 kilometrów w biegu w Susku Starym – świetna impreza z ogniskiem po biegu, a w kolejnym tygodniu zrobiłem UltraMaraton 52 km w Bieszczadach. Super się czułem, o dziwo.
Jak na pomysł startu w Ultra Mirage zareagowała Twoja rodzina?
Żona jest przyzwyczajona do różnych moich szaleńczych pomysłów. Przejmowała się, ale też wie, że zachowuję rozsądek podczas startów. Widziała też jak przygotowywałem się do biegu i ile mnie to kosztowało wysiłku. Wiedziała, że się boję i robię wszystko, aby nie zostać gdzieś na tej pustyni. No i na bieżąco była informowana o moich postępach podczas biegu. Córki jakoś szczególnie tym moim biegiem nie żyły. Choć to złudne, to uzyskałem u nich status nieśmiertelnika i wiedziały, że tak, jak i przy poprzednich startach, po prostu nic mi się nie stanie.
Po zrealizowaniu tak niesamowitego przedsięwzięcia na pewno nie możesz siedzieć bezczynnie. Jakie teraz masz plany?
Hmm. Mam jak zwykle ambitne plany. Na pewno wracam raz jeszcze na Saharę ale może o tym projekcie, bo będzie zupełnie inny, opowiem przy innej okazji. Na razie nie chciałbym zdradzać zbyt wiele, ale projekt jest w fazie przygotowań. Poza tym wezmę udział w Biegu Rzeźnika w wersji hardcore, czyli 100 km po Bieszczadach gdzie chciałbym zmieścić się w pierwszej dziesiątce biegu.
Co ze zbiórką? Przypomnijmy, że przecież połączyłeś swój bieg ze zbiórką funduszy na budowę pustyni w Sudanie Południowym.
Niestety stanęła po biegu. Przed biegiem było spore zainteresowanie, zebrałem wtedy ponad 24 tysiące. Dzięki kilku świątecznym aukcjom zgromadziłem prawie 29 tysięcy i liczyłem, że jeszcze kilka groszy wpadnie. Wsparła mnie firma z Józefowa Silverado, producent ozdób choinkowych, Fundacja Bieg Rzeźnika, Stowarzyszenie Po-Godne oraz wrocławska firma produkująca biżuterię z kryształami Svarowskiego Spark Silver Jewelry. Po Nowym Roku zorganizowałem dwie aukcje z pakietami startowymi na Bieg Rzeźnika i wartość zbiórki stanęła w marcu na 31 241 zł którą już zakończyłem ze względu na szerzącą się epidemię covid-19. Uznałem, że każdy ma teraz inne problemy na głowie i swoje wydatki przesunie teraz w stronę oszczędności a nie dobroczynności co jest zupełnie zrozumiałe. I tak jestem wdzięczny wszystkim za to co wpłacili, za chęci, dobre serce. Spotkałem tyle ludzkiej życzliwości...
Gratulujemy ukończenia biegu, wyniku i samodyscypliny. Mieszkańcy z pewnością będą trzymać kciuki za Twoje dalsze osiągnięcia sportowe.
Ja również bardzo dziękuję. Jestem pod ogromnym wrażeniem życzliwości i dopingu mieszkańców. Dodawało mi to ogromnej motywacji w najtrudniejszych momentach biegu. Dzięki!